„Tej wojny można było uniknąć!” To słowa Donalda Trumpa po rozpoczęciu przez Izrael operacji lądowej w Libanie. Trudno się nie zgodzić. Tym bardziej, że i ja wcześniej wielokrotnie mówiłem to samo. Były amerykański prezydent zapomniał jednak, iż sam w 2018 roku zerwał porozumienie nuklearne z Iranem, burząc wyjątkowy w skali regionalnej proces politycznego regulowania problemów. I utrwalając stosowaną od dekad praktykę gaszenia konfliktu konfliktem. Kłopoty z pamięcią ma również premier Netanjahu. Wzywając do rozprawy z Iranem, twierdzi, że będzie ona błogosławieństwem. Dokładnie to samo mówił w Kongresie USA w 2003 roku, namawiając do interwencji w Iraku.
Niestety, bliskowschodnie refleksje wielu polityków przychodzą zbyt późno lub trafiają w próżnię. Nie inaczej było z ostrzeżeniami skierowanymi przez Joe Bidena do rządzących Izraelem podczas wizyty w tym kraju bezpośrednio po terrorystycznym ataku Hamasu. Jego pierwsza rocznica przypada za kilka dni. Biden apelował, by Izraelczycy nie dali się ponieść żądzy odwetu i nie popełnili tych samych błędów, co Stany Zjednoczone po terrorystycznym ataku Al-Kaidy 11 września 2001 roku. Oba wydarzenia układają się zresztą w jeden ciąg. Łączy je nie tylko element zaskoczenia i społecznego szoku oraz naturalna determinacja, by ukarać sprawców (stosując jednocześnie odpowiedzialność zbiorową), ale także niezwłoczne wykorzystanie przez rządzących oczekiwanej okazji do działań znacznie wykraczających poza obszar usprawiedliwionego odwetu.
Bilans podjętej w 2001 roku przez USA i zachodnich sojuszników wojny z terroryzmem jest mizerny. Klęska w Afganistanie, zrujnowany Irak, naruszone struktury państwowe i chaos w Libanie, Jemenie, Syrii, Libii czy Sudanie. Wszędzie tam równolegle do chwiejnych rządów funkcjonują silne struktury pozapaństwowe. Dziesiątki milionów uchodźców i sankcje pogłębiają kryzysy humanitarne. Co więcej, polityka interwencji i wojen nie tylko nie umocniła pozycji USA jako światowego hegemona, ale przyczyniła się do osłabienia Zachodu, asertywności Rosji, sukcesów Chin w wyścigu o supremację i starania o nowy światowy porządek. I jeszcze jedna zła wiadomość: terroryzm nie zniknął, ma się nieźle i rozlewa się na nowe obszary geograficzne. Stosując siłę, nie zadbano o czyszczenie gruntu. Najwyraźniej nie chodzi o wyłapanie wszystkich króliczków. Być może dlatego, że od dawna ekstremizm stanowi w niektórych regionach świata tanie narzędzie wpływania na kształt międzynarodowych relacji i załatwianie lokalnych interesów.
Dzisiaj Izrael postępuje według podobnego modelu, dysponując jednocześnie potęgą militarną dominującą nad wszystkimi państwami regionu oraz szczelnym amerykańskim parasolem bezpieczeństwa. To zaś oznacza, że obecna kryzysowa sytuacja może trwać przez kolejne dekady, z okresowymi deeskalacjami.
Czy jest alternatywa? Tak. Byłoby nią zastąpienie filozofii permanentnego konfliktu filozofią porozumienia i kompromisu. Czyli otwarcie drogi do deeskalacji, dyplomacji i pokoju. Jego warunkiem jest ustanowienie państwowości palestyńskiej. Przypomnę deklaracje ruchu Huti, Hezbollahu, milicji irackich i samego Teheranu, że zaniechają ataków solidarnościowych i odwetowych na Izrael, jeśli tylko w Gazie dojdzie do rozejmu i rozpoczęcia rozmów. Trzeba było to przynajmniej przetestować. Z terrorystami się nie rozmawia? Czy aby zawsze?
Niezależnie od instrumentalnego traktowania sprawy palestyńskiej przez wiele państw i sił w regionie, była ona i pozostaje kluczem do trwałego pokoju. Nawet jeśli w procesie Porozumień Abrahamowych wydawało się, że można ją obejść. Pozostawiona byłaby bombą z opóźnionym zapłonem. Chodzi o aspiracje niepodległościowe i państwowe narodu liczebnie porównywalnego do żydowskiego. Aspiracje, które w ciągu roku walk w Gazie zyskały nowy wymiar i uznanie międzynarodowe. Wyrażane w rezolucjach Zgromadzenia Ogólnego ONZ i poszczególnych państw, decyzjach Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i Międzynarodowego Trybunału Karnego. Ale także w poszukiwaniu rozwiązań w formacie arabsko-europejskim, reakcjach zachodniej opinii publicznej i oświadczeniach Rijadu warunkujących normalizację z Izraelem zgodą na model dwupaństwowy. Zgodnie zresztą z arabską ofertą pokojową z 2002 roku, sponsorowaną przez Arabię Saudyjską.
Nie da się w nieskończoność uciekać z Gazy do Libanu, a potem może do Jemenu, Syrii lub Iraku, a w końcu do Iranu, by znów wrócić na tę samą orbitę. Bez wizji pokoju. Ryzykując znacznie szerszy konflikt, choć do niego wciąż jeszcze daleko.
Trwająca od roku eskalacja i przekraczanie kolejnych czerwonych linii przyniosły jeszcze jedno. Rosnące zrozumienie w Europie, a także w Polsce, że za bliskowschodnie wojny płacimy również my. Zagrożeniami bezpieczeństwa, problemami migracyjnymi, zagrożeniami terrorystycznymi, wyzwaniami w sferze energetycznej, inflacją, cenami surowców, ograniczeniami we współpracy gospodarczej, zmniejszeniem konkurencyjności, przenoszeniem napięć regionalnych na sytuację wewnętrzną w krajach UE, odciąganiem uwagi USA od wojny w Ukrainie i wyzwań ze strony Rosji. Państwa też dającej sobie prawo do okupowania siłą terytorium sąsiada.
Mamy w Europie prawo oczekiwać, że tak jak solidarnie opowiadamy się za prawem Izraela do bezpieczeństwa, również Izrael będzie brał pod uwagę europejskie interesy. Doświadczenie naszego kontynentu mówi, że każdy konflikt powinien możliwie szybko kończyć się pokojem, często okupionym wielkimi ofiarami i humanitarną katastrofą. Naszą racją stanu jest doprowadzenie do sytuacji, kiedy zamiast tytułowych słów tego felietonu będziemy mogli powiedzieć – uniknęliśmy kolejnej wojny.
Krzysztof Płomiński*
* Krzysztof Andrzej Płomiński – polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii.
Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.
© Future Arabia