Patrząc na dzisiejszy Bliski Wschód, Hammurabi zacierałby dłonie. Wprowadzona przez babilońskiego władcę przed 37 wiekami kodyfikacja „oko za oko, ząb za ząb” ma się tu w najlepsze. W praktyce region zamieszkiwany przez dalekich potomków i kuzynów króla idzie nawet dalej, mnożąc wymagane do zadośćuczynienia zęby i oczy.

Z pewną jednak różnicą. W starożytności wyrok ustalał sąd. Teraz wystarczy polityk i kontrolowane służby. Nasuwa się refleksja, że gdyby aktualna praktyka uznaniowego zabijania adwersarzy uznanych za terrorystów obowiązywała pod koniec brytyjskiego mandatu Palestyny, skład kolejnych rządów niepodległego Izraela byłby całkiem inny.

W diabelskim cyklu napędzanym zadawnioną nienawiścią każdy może być ofiarą. Nawet postronny cywil, kobieta, dziecko, starzec, dziennikarz, medyk czy po prostu ktoś, kto wyrasta poza przeciętność i lepiej się go pozbyć. Mało kto z uczestników tej karuzeli chce i potrafi wskazać sprawcę pierwszego wybitego zęba. Każdorazowo liczy się od nowa, od ostatniego ciosu zadanego przez przeciwnika, a nie swojego. I tak w kółko. Przy obojętności tego, co nazywamy społecznością międzynarodową i drwinach z norm ustanowionych w Karcie Narodów Zjednoczonych. Dość dalekich od babilońskich i starotestamentowych wzorców, mających chronić pokój oraz służyć zapobieganiu wojnom i politycznemu rozstrzyganiu konfliktów między państwami, narodami i społecznościami.

Strefa Gazy pod izraelskim ostrzałem. Fot. Mohammed Ibrahim, unsplash.com


Hammurabiemu było łatwiej egzekwować prawo, gdyż stał na czele silnego państwa. Rozwój bliskowschodnich wydarzeń na przestrzeni minionego ćwierćwiecza przyniósł natomiast upadek lub dysfunkcyjność wielu organizmów państwowych. W Libanie, Syrii, Palestynie, Jemenie, Iraku, Libii czy Sudanie trudno mówić o spoistej centralnej władzy. Współrządzą różne ugrupowania paramilitarne, milicje, plemiona i ośrodki wpływu, których cechą wspólną jest podczepianie się pod zewnętrznych sponsorów. Chaos zaprowadzony przez pilnych zagranicznych i miejscowych uczniów Thomasa Hobbesa blokuje wyjście regionu z bezprecedensowego kryzysu. Zresztą niewielu jest chętnych i zdolnych do podjęcia zadania powszechnie uznawanego za niewykonalne. Przecież należałoby zacząć od pierwszego ogniwa łańcucha kryzysu – praw narodowych Palestyńczyków, których los i historia pozbawiły w 1948 roku. A przynajmniej do 1967 roku, kiedy to zniszczony został międzynarodowo utrwalony status quo, pozostający wciąż punktem odniesienia jakiegokolwiek rozwiązania. Wyznaczający ramy niewątpliwie bolesnego, ale jedynego możliwego, kompromisu pomiędzy dwoma narodami walczącymi o swój dom w Palestynie. Dodajmy, że mowa tu o domu, który ekstremiści po obu stronach chcieliby mieć wyłącznie dla siebie. 

Betonowa zapora w Netiw ha-Asara, w pobliżu przejścia Erez ze Strefą Gazy.
Fot. Levi Meir Clancy, unsplash.com

Logika odwetu pcha Bliski Wschód w kierunku wojny regionalnej, grożącej globalnymi konsekwencjami. Stanie się ona oczywistością, jeśli Iran da się wciągnąć w bezpośredni konflikt ogniskujący się wokół Gazy. Konfliktu z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi. Niby nikt go nie chce, przynajmniej w deklaracjach, ale też nikt nie proponuje praktycznej drogi deeskalacji, lub sugeruje rozwiązania oderwane od realiów.

Prezydent Turcji, będącej drugą siłą zbrojną w NATO, stwierdził właśnie, że jego żołnierze mogliby zostać wysłani do Gazy, by zapobiec katastrofalnym skutkom wojny dla ludności cywilnej. Nawet dla obserwatorów przyzwyczajonych do często oryginalnych wypowiedzi płynących z Ankary, było to zaskoczenie. Pomysł spomiędzy propagandy i bezradności w obliczu nieprzejednania izraelskiego rządu. Czy jednak nie jest to zapowiedź długofalowych planów Ankary przyspieszenia odbudowy wpływów w regionie, nawiązujących do czasów imperium otomańskiego? Szukania pomysłów na „po Gazie”?

Recep Tayyip Erdoğan – prezydent Turcji. Fot. pixabay

Polityka Turcji jako członka NATO ma dwoisty charakter. Z jednej strony uczestniczy ona w działaniach sojuszniczych w sferze bezpieczeństwa i międzynarodowych operacjach antyterrorystycznych, zaś z drugiej realizuje własne interesy, nie zawsze oglądając się na sojuszników. Zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy kurdyjskie. Stan regionu jest również dla Ankary zarówno zagrożeniem jak i szansą umocnienia pozycji. Buduje je przynajmniej od pierwszej wojny w Zatoce (1991 r.), przy czym proces ten przyspieszył po tzw. Arabskiej Wiośnie. Istotnym komponentem tej polityki jest obecność wojskowa. Precedens stworzyła w 1974 roku turecka interwencja w północnej części Cypru, gdzie stacjonuje około 50 tysięcy tureckich żołnierzy. Dziś są oni obecni także w Syrii i Iraku oraz Azerbejdżanie, Libii i Somalii – nie licząc doradców wojskowych w wielu innych krajach. Silna marynarka wojenna operuje na Morzach Śródziemnym i Egejskim, gdzie Turcja ma roszczenia terytorialne i dotyczące eksploatacji surowców energetycznych. W Iraku posiada ponad sto placówek i baz wojskowych, skoncentrowanych w Kurdystanie i zaangażowanych w zwalczanie ugrupowań zbrojnych walczących o kurdyjską autonomię w Turcji. Monitoruje też ambicje niepodległościowe irackich Kurdów. Kurdyjski aspekt ma również turecka obecność w Syrii, gdzie kontroluje ugrupowania opozycji w rejonie Idlibu, wykorzystywane do rekrutowania bojowników wykorzystywanych między innymi w Libii i Górnym Karabachu. Ma tam także możliwość kontroli ruchów migracyjnych. Obecność w Libii ma istotne znaczenie dla przetrwania uznawanego międzynarodowo rządu w Trypolisie, a wsparcie Azerbejdżanu przyczyniło się do siłowego wyjaśnienia sytuacji w Górnym Karabachu. Na oba te przypadki Erdogan powołał się w kontekście Gazy, choć trudno tu dopatrzeć się podobieństw. Odnotować należy jeszcze współpracę turecko-katarską w sferze bezpieczeństwa (baza wojskowa, podobnie jak w Somalii).

Gaza. Dziecko w ruinach po bombardowaniu. Fot. Mohammed Ibrahim, unsplash.com


Zacząłem od logiki odwetu, ale jak widać obraz może być bardziej skomplikowany. Można się z niej wyłamać, nawet jeśli nie wszystko jest do końca jednoznaczne. Są bowiem przykłady – pogodzenia się Ankary z Rijadem, przełamania przez Katar kryzysu z sąsiadami, Pekinu doprowadzającego do normalizacji saudyjsko-irańskiej i jedności ugrupowań palestyńskich, rozmów jemeńskich. Wreszcie – procesu normalizacji z Izraelem w ramach Porozumień Abrahamowych, do którego dopełnienia brakuje komponentu palestyńskiego. I tu właśnie koło się zamyka w cyklu odwetu i nienawiści między Izraelem a Palestyńczykami, wspieranymi przez „oś oporu” na czele z Iranem, ale także mających coraz większe współczucie, sympatię i zrozumienie społeczne w regionie i w świecie.

W jakimś stopniu oswoiliśmy się z perspektywą rozlania się obecnego konfliktu w wojnę regionalną. Niewątpliwie zakłóciłaby ona obecny układ sił. Nie sądzę jednak, by przybliżyła rozwiązanie jakiegokolwiek z istniejących i zapętlonych problemów. Ich rozsupłanie wymaga dyplomacji. Jest alternatywa w postaci międzynarodowej bliskowschodniej konferencji pokojowej. Czy i kiedy stanie się ona realna? Nie wiem, czy ktokolwiek jest dziś w stanie odpowiedzieć na to pytanie. 

Krzysztof Płomiński*

Krzysztof Andrzej Płomiński – polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii.
Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.

 © Future Arabia

POPULARNE

Głodny informacji?
Już wkrótce wystartuje newsletter!