Z pewną jednak różnicą. W starożytności wyrok ustalał sąd. Teraz wystarczy polityk i kontrolowane służby. Nasuwa się refleksja, że gdyby aktualna praktyka uznaniowego zabijania adwersarzy uznanych za terrorystów obowiązywała pod koniec brytyjskiego mandatu Palestyny, skład kolejnych rządów niepodległego Izraela byłby całkiem inny.
W diabelskim cyklu napędzanym zadawnioną nienawiścią każdy może być ofiarą. Nawet postronny cywil, kobieta, dziecko, starzec, dziennikarz, medyk czy po prostu ktoś, kto wyrasta poza przeciętność i lepiej się go pozbyć. Mało kto z uczestników tej karuzeli chce i potrafi wskazać sprawcę pierwszego wybitego zęba. Każdorazowo liczy się od nowa, od ostatniego ciosu zadanego przez przeciwnika, a nie swojego. I tak w kółko. Przy obojętności tego, co nazywamy społecznością międzynarodową i drwinach z norm ustanowionych w Karcie Narodów Zjednoczonych. Dość dalekich od babilońskich i starotestamentowych wzorców, mających chronić pokój oraz służyć zapobieganiu wojnom i politycznemu rozstrzyganiu konfliktów między państwami, narodami i społecznościami.
Hammurabiemu było łatwiej egzekwować prawo, gdyż stał na czele silnego państwa. Rozwój bliskowschodnich wydarzeń na przestrzeni minionego ćwierćwiecza przyniósł natomiast upadek lub dysfunkcyjność wielu organizmów państwowych. W Libanie, Syrii, Palestynie, Jemenie, Iraku, Libii czy Sudanie trudno mówić o spoistej centralnej władzy. Współrządzą różne ugrupowania paramilitarne, milicje, plemiona i ośrodki wpływu, których cechą wspólną jest podczepianie się pod zewnętrznych sponsorów. Chaos zaprowadzony przez pilnych zagranicznych i miejscowych uczniów Thomasa Hobbesa blokuje wyjście regionu z bezprecedensowego kryzysu. Zresztą niewielu jest chętnych i zdolnych do podjęcia zadania powszechnie uznawanego za niewykonalne. Przecież należałoby zacząć od pierwszego ogniwa łańcucha kryzysu – praw narodowych Palestyńczyków, których los i historia pozbawiły w 1948 roku. A przynajmniej do 1967 roku, kiedy to zniszczony został międzynarodowo utrwalony status quo, pozostający wciąż punktem odniesienia jakiegokolwiek rozwiązania. Wyznaczający ramy niewątpliwie bolesnego, ale jedynego możliwego, kompromisu pomiędzy dwoma narodami walczącymi o swój dom w Palestynie. Dodajmy, że mowa tu o domu, który ekstremiści po obu stronach chcieliby mieć wyłącznie dla siebie.
Logika odwetu pcha Bliski Wschód w kierunku wojny regionalnej, grożącej globalnymi konsekwencjami. Stanie się ona oczywistością, jeśli Iran da się wciągnąć w bezpośredni konflikt ogniskujący się wokół Gazy. Konfliktu z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi. Niby nikt go nie chce, przynajmniej w deklaracjach, ale też nikt nie proponuje praktycznej drogi deeskalacji, lub sugeruje rozwiązania oderwane od realiów.
Prezydent Turcji, będącej drugą siłą zbrojną w NATO, stwierdził właśnie, że jego żołnierze mogliby zostać wysłani do Gazy, by zapobiec katastrofalnym skutkom wojny dla ludności cywilnej. Nawet dla obserwatorów przyzwyczajonych do często oryginalnych wypowiedzi płynących z Ankary, było to zaskoczenie. Pomysł spomiędzy propagandy i bezradności w obliczu nieprzejednania izraelskiego rządu. Czy jednak nie jest to zapowiedź długofalowych planów Ankary przyspieszenia odbudowy wpływów w regionie, nawiązujących do czasów imperium otomańskiego? Szukania pomysłów na „po Gazie”?
Polityka Turcji jako członka NATO ma dwoisty charakter. Z jednej strony uczestniczy ona w działaniach sojuszniczych w sferze bezpieczeństwa i międzynarodowych operacjach antyterrorystycznych, zaś z drugiej realizuje własne interesy, nie zawsze oglądając się na sojuszników. Zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy kurdyjskie. Stan regionu jest również dla Ankary zarówno zagrożeniem jak i szansą umocnienia pozycji. Buduje je przynajmniej od pierwszej wojny w Zatoce (1991 r.), przy czym proces ten przyspieszył po tzw. Arabskiej Wiośnie. Istotnym komponentem tej polityki jest obecność wojskowa. Precedens stworzyła w 1974 roku turecka interwencja w północnej części Cypru, gdzie stacjonuje około 50 tysięcy tureckich żołnierzy. Dziś są oni obecni także w Syrii i Iraku oraz Azerbejdżanie, Libii i Somalii – nie licząc doradców wojskowych w wielu innych krajach. Silna marynarka wojenna operuje na Morzach Śródziemnym i Egejskim, gdzie Turcja ma roszczenia terytorialne i dotyczące eksploatacji surowców energetycznych. W Iraku posiada ponad sto placówek i baz wojskowych, skoncentrowanych w Kurdystanie i zaangażowanych w zwalczanie ugrupowań zbrojnych walczących o kurdyjską autonomię w Turcji. Monitoruje też ambicje niepodległościowe irackich Kurdów. Kurdyjski aspekt ma również turecka obecność w Syrii, gdzie kontroluje ugrupowania opozycji w rejonie Idlibu, wykorzystywane do rekrutowania bojowników wykorzystywanych między innymi w Libii i Górnym Karabachu. Ma tam także możliwość kontroli ruchów migracyjnych. Obecność w Libii ma istotne znaczenie dla przetrwania uznawanego międzynarodowo rządu w Trypolisie, a wsparcie Azerbejdżanu przyczyniło się do siłowego wyjaśnienia sytuacji w Górnym Karabachu. Na oba te przypadki Erdogan powołał się w kontekście Gazy, choć trudno tu dopatrzeć się podobieństw. Odnotować należy jeszcze współpracę turecko-katarską w sferze bezpieczeństwa (baza wojskowa, podobnie jak w Somalii).
Zacząłem od logiki odwetu, ale jak widać obraz może być bardziej skomplikowany. Można się z niej wyłamać, nawet jeśli nie wszystko jest do końca jednoznaczne. Są bowiem przykłady – pogodzenia się Ankary z Rijadem, przełamania przez Katar kryzysu z sąsiadami, Pekinu doprowadzającego do normalizacji saudyjsko-irańskiej i jedności ugrupowań palestyńskich, rozmów jemeńskich. Wreszcie – procesu normalizacji z Izraelem w ramach Porozumień Abrahamowych, do którego dopełnienia brakuje komponentu palestyńskiego. I tu właśnie koło się zamyka w cyklu odwetu i nienawiści między Izraelem a Palestyńczykami, wspieranymi przez „oś oporu” na czele z Iranem, ale także mających coraz większe współczucie, sympatię i zrozumienie społeczne w regionie i w świecie.
W jakimś stopniu oswoiliśmy się z perspektywą rozlania się obecnego konfliktu w wojnę regionalną. Niewątpliwie zakłóciłaby ona obecny układ sił. Nie sądzę jednak, by przybliżyła rozwiązanie jakiegokolwiek z istniejących i zapętlonych problemów. Ich rozsupłanie wymaga dyplomacji. Jest alternatywa w postaci międzynarodowej bliskowschodniej konferencji pokojowej. Czy i kiedy stanie się ona realna? Nie wiem, czy ktokolwiek jest dziś w stanie odpowiedzieć na to pytanie.
Krzysztof Płomiński*
* Krzysztof Andrzej Płomiński – polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii.
Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.
© Future Arabia