W cieniu konfliktu w Gazie i nieudanych prób zawieszenia broni trwa dyplomatyczna gra o przyszłość Bliskiego Wschodu, z Waszyngtonem, Tel Awiwem i Rijadem w rolach głównych.

W tle wojny ogniskującej się w Gazie i nieprzekonujących zabiegów o zawieszenie broni toczą się rozmowy dyplomatyczne o przyszły kształt Bliskiego Wschodu. W tej trójstronnej rozgrywce Waszyngton jest głównym rozgrywającym. Tel Awiw liczy zaś na główną wygraną, a Rijad będąc obiektem zabiegów, również gra na własne konto. Ponadto są widzowie, starający się wpłynąć na przebieg rozdania, przewidzieć wynik, zabezpieczyć własne interesy albo przewrócić stolik.

O jaką stawkę idzie gra? Chodzi o doprowadzenie do traktatowej normalizacji saudyjsko-izraelskiej. Dopełniającej zainicjowany przez prezydenta Trumpa proces Porozumień Abrahamowych. Z drugiej zaś strony – o podpisanie odnowionego amerykańsko-saudyjskiego paktu bezpieczeństwa, wzorowanego na umowie USA-Japonia i połączenie obu elementów – docelowo w regionalny sojusz. 

Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump i następca tronu Królestwa Arabii Saudyjskiej książę Mohammed bin Salman. Fot. houseofsaud.com

Forma pakietowa ma ułatwić negocjacje, pomóc przełamać przeszkody ratyfikacyjne w USA i ułatwić regionalną akceptację projektu. Administracja prezydenta Bidena zaczęła wcielać go w życie po tym jak uświadomiła sobie, że plany marginalizacji Królestwa i jego de facto władcy, księcia Muhammada bin Salmana (MBS), trzeba wyrzucić do kosza. Powrót do rzeczywistości potwierdziło odblokowanie dostaw broni ofensywnej do Królestwa.

Ubocznym komponentem projektu było planowane zaoferowanie Palestyńczykom na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Gazie korzyści gospodarczych, pomijając kwestię przyszłości tych obszarów (i Jerozolimy), w tym państwowości. I tu się okazało, że wszyscy licytowali zbyt optymistycznie. Atak terrorystyczny Hamasu i odwet izraelski w Gazie oraz reakcja „osi oporu” pod irańskim patronatem zachwiały stolikiem, ale go nie przewróciły. Problem palestyński zyskał natomiast rzeczywisty wymiar. W regionie i w świecie umocniło się przekonanie, że warunkiem koniecznym bliskowschodniego pokoju jest powstanie państwa palestyńskiego, a izraelski sprzeciw jest równoznaczny z brakiem woli pokoju i kontynuowaniem polityki kolonizacji.

Prezydent USA Joe Biden i i następca tronu Królestwa Arabii Saudyjskiej książę Muhammed bin Salman. Fot. houseofsaud.com

Nikt nie wie, jak w nowych realiach realizować „stare” plany w tym trójkącie, zawieszone po wydarzeniach z 11 października 2023 roku. Dynamika wyborcza w Stanach Zjednoczonych i możliwości rozwoju sytuacji regionalnej sprawiają, że administracja amerykańska i rząd Izraela nie tracą wiary, że finalizacja projektu jest możliwa w niedługim czasie. Palestyński klucz znajduje się jednak w rękach… no właśnie – premiera Izraela, a może jego następcy. Tymczasem głównym obiektem presji Waszyngtonu jest saudyjski następca tronu. Warto więc przyjrzeć się jego dylematom.

Arabia Saudyjska od dawna gotowa jest do pełnej normalizacji z Izraelem. Oba kraje w wielu dziedzinach, w tym w sprawach bezpieczeństwa, ściśle ze sobą współpracują. Zachowując dyskrecję. Aktualny jest sponsorowany przez Królestwo plan pokojowy z 2002 roku – „ziemia za pokój”. Rijad wykonał też wiele gestów dobrej woli i dał zielone światło sąsiadom na podpisanie Porozumień Abrahamowych, które pokazały, że wrogość można zastąpić wymiernymi korzyściami gospodarczymi.

Uwarunkowania relacji z USA i Izraelem rzutują na fundamentalne interesy Królestwa i osobistą pozycję księcia oczekującego na płynne objęcie tronu. Chodzi o miejsce Arabii w stosunkach regionalnych, globalnych i w świecie islamu. I sprawy wewnętrzne. O powodzenie autorskiego planu transformacji gospodarczo-społecznej monarchii i oparcie jej rozwoju o inne niż ropa źródła. Do tego potrzebne jest zachowanie stabilizacji, wiarygodny amerykański parasol bezpieczeństwa i wsparcie saudyjskich planów technologicznych, zaś w dłuższej perspektywie ustanowienie regionalnego systemu bezpieczeństwa, z udziałem USA. Uwzględniającego przesuwanie amerykańskich strategicznych priorytetów na strefę Pacyfiku. Skuteczność tego rodzaju systemu wymaga włączenia Izraela. Niewątpliwie Arabia Saudyjska jest do tego gotowa, podobnie jak do normalizacji, jednak nie za wszelką cenę. A już na pewno nie kosztem zachwiania tronem.

Muhammed bin Salman, premier Indii Narendra Modi i Joe Biden. Fot. houseofsaud.com

Król Abdullah powiedział mi kiedyś, że władcy saudyjscy nigdy nie zapomną lekcji, jaką było zerwanie przez szacha Iranu więzi ze społeczeństwem, otwierające drogę do rewolucji islamskiej. Tymczasem 96 procent Saudyjczyków wyraża solidarność z Palestyńczykami, w tym młodzież, obserwująca w czasie rzeczywistym przerażające wydarzenia w Gazie. Władca absolutny też musi liczyć się z opinią publiczną. Na poczynania następcy tronu uważnie patrzą środowiska religijne i frakcje w rodzinie królewskiej. Ponadto monarcha jest opiekunem miejsc świętych islamu, co stanowi jeden z filarów jego wiarygodności i międzynarodowej pozycji kraju. Jeśli dodać zewnętrznych wrogów nietrudno uwierzyć, że MBS stoi wobec brzemiennych w skutki decyzji. Z zagrożeniem życia włącznie.

Saudyjczycy mają świadomość, że polityka bliskowschodnich wojen prowadzona przez USA po wygraniu zimnej wojny miała na celu utrwalenie amerykańskiej supremacji w stosunkach globalnych. Sami uczestniczyli w niej, choć dzisiaj są zmęczeni konsekwencjami i zagrożeni stanem permanentnego konfliktu w bezpośrednim sąsiedztwie. Chaos, upadek lub dysfunkcyjność państwowości i rozliczne chroniczne sytuacje kryzysowe zostały wykorzystane przez Teheran do budowy strefy wpływów wokół Arabii Saudyjskiej – w Iraku, Jemenie, Libanie i Syrii. A także do utrwalenia przez Iran pozycji regionalnego mocarstwa, dysponującego rozbudowanym potencjałem militarnym i realizującego program nuklearny.

Następca tronu KSA i Xi Jinping przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej. Fot. houseofsaud.com

Tymczasem to Iran wraz z radykalnymi ugrupowaniami islamskimi pozostaje niezmiennie strategicznym zagrożeniem dla Rijadu, choć normalizacja stosunków dokonana przy pomocy Pekinu pokazała, że wrogość nie musi być jedyną możliwością. Identyfikacja przeciwnika określa wybór sojuszników i tu Stany Zjednoczone mają niewątpliwą przewagę nad Chinami. Niezależnie od świadomości, że dotychczasowa polityka USA w regionie zasadniczo nie ulegnie zmianie, bez względu na wynik prezydenckich wyborów. Na przekór pamięci Rijadu o instrumentalnym traktowaniu i ograniczonej lojalności Waszyngtonu wobec sojuszników (upadek szacha Iranu, los Sadata, porzucenie powstańców szyickich na południu Iraku i Kurdów). I mimo braku przesłanek, że Waszyngton chce wyciągnąć wnioski z „błędów popełnionych po 11 września”, o których prezydent Biden mówił w Izraelu.

Budowa z udziałem Arabii Saudyjskiej i Izraela regionalnego paktu bezpieczeństwa („bliskowschodniego NATO”) ma wyraźny podtekst antyirański i stanowi element hamowania ekspansji chińskiej. A to oznacza, że prawdopodobną reakcją będzie sojusz irańsko-chiński, z udziałem Rosji. Czarne widmo Zbigniewa Brzezińskiego. Plus dalszy podział i destabilizacja regionu.

MBS niejednokrotnie zapowiadał, że chciałby większej podmiotowości w relacjach z USA i partnerskiego sojuszu – z poszanowaniem saudyjskich interesów w wielobiegunowym świecie, obejmujących strategiczne partnerstwo z Chinami, głównym importerem saudyjskiej ropy. Pytanie o możliwość pogodzenia sprzeczności trzeba pozostawić otwarte, zwłaszcza że w wielu drażliwych dziedzinach współpracy wybór partnera nie ma jedynie biznesowego charakteru.

Prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin i następca tronu Królestwa Arabii Saudyjskiej. Fot. houseofsaud.com

Przewidywanie rozwoju wydarzeń na Bliskim Wschodzie to wróżenie z fusów. Regionalna wojna może wybuchnąć z nocy na noc. Łatwiej wskazać zagrożenia. Normalizacja z Izraelem (wraz z paktem z USA) jest wielkim atutem Rijadu mogącym ukształtować regionalną architekturę bezpieczeństwa i współpracy. Pod warunkiem, że nie zostanie wyjęta z szerszego palestyńsko-izraelskiego i bliskowschodniego tła. Pozostawiając rozliczne ładunki z opóźnionym zapłonem. Im więcej takich min zostanie rozbrojonych, zanim zapadnie klamka, tym większa szansa na uniknięcie przyszłych wybuchów. Kolejnej takiej okazji długo nie będzie.

Utrzymanie na Bliskim Wschodzie kursu na konfrontację, równolegle do podobnego procesu utrwalającego się w Europie, to droga, na końcu której majaczy wielka wojna. Na drugim biegunie jest dyplomacja, po którą Rijad w ostatnich latach skutecznie sięgał. I inicjatywa światowej konferencji w sprawie pokoju na Bliskim Wschodzie.

Krzysztof Płomiński*

Krzysztof Andrzej Płomiński – polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii.
Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.

 © Future Arabia

POPULARNE

Głodny informacji?
Już wkrótce wystartuje newsletter!