Podczas wykładów i spotkań ze studentami zainteresowanymi pracą w służbie dyplomatycznej zwracam uwagę, że może ona wiązać się dylematami moralnymi. Polityka zagraniczna to niekiedy brutalna gra interesów. A stosowane narzędzia nie zawsze są chirurgicznie czyste. Zwłaszcza gdy w relacjach zewnętrznych logika współpracy i kompromisu ustępuje logice wrogości i konfrontacji.
Sam wprawdzie jestem przykładem, że można w dyplomacji przepracować kilka dekad, nie szpiegując, nie kłamiąc i nie naciągając zasad. Bez powiązań z własnymi czy obcymi służbami specjalnymi. Wbrew płynącym z sejmowej trybuny pomówieniom Prezydenta RP wrzucającego zbiorowo polskich absolwentów MGIMO (Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych – przyp. red.) do jednego worka z agenturą. Ignorując fakt, że nikomu z nich nigdy nic nie formalnie nie zarzucono, jeśli nie liczyć przejścia paru studentów i absolwentów na zachodnią stronę jeszcze w czasach PRL.
Niemniej, zdarzało mi się prawdę dawkować selektywnie lub omijać jakiś wrażliwy temat. Muszę jednak dodać, że byłem w lepszej sytuacji niż wielu kolegów, gdyż pracowałem wyłącznie na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Tam zaś osią naszych interesów były sprawy gospodarcze, a Polska nie należała do głównych rozgrywających. Wprawdzie podczas mojej misji w Iraku byliśmy zaangażowani w konfliktowe relacje z miejscową dyktaturą i działania łączące wymierny materialnie i prestiżowo interes państwa z zobowiązaniami sojuszniczymi, ale na etapie wojny o wyzwolenie Kuwejtu były one solidnie umocowane w prawie międzynarodowym. Podobnie jak podczas reprezentowania interesów USA w Iraku, realizowanych z zachowaniem pragmatycznego dialogu z Bagdadem.
Inaczej sprawy miały się w przypadku wielonarodowej interwencji w Iraku w 2003 roku. Wtedy byłem jednak w Arabii Saudyjskiej. I wysyłałem do Warszawy jawne depesze (tajnej łączności nie mieliśmy) kwestionujące formalno-prawne umocowanie „koalicji chcących”, prawdziwość deklarowanych celów i ostrzegające przed konsekwencjami. Wiatru historii nie można jednak indywidualnie powstrzymać. Choć warto próbować, nawet jeśli potwierdzenie słuszności prezentowanych wniosków przychodzi dopiero po latach.
Rok temu prezydent Biden mówił w Izraelu o błędach popełnionych przez USA po jedenastym września. Mających dużo głębsze korzenie. Trzydzieści lat wcześniej uczestniczyłem w dyskusjach z amerykańskimi kolegami w Ammanie, ostrzegając, że tysiące młodych muzułmanów werbowanych i szkolonych w Jordanii do walki z sowiecką inwazją na Afganistan kiedyś wrócą. I na pewno nie będą imać się starych zajęć. Użycie wojującego islamu jako narzędzia globalnej rywalizacji i polityki zagranicznej musiało mieć konsekwencje. Z mudżahedinów narodziła się Al-Ka’ida a później setki jej krewniaków. Nadal mających się dobrze, mimo dekad wojny z terroryzmem. Wojny skutkującej odsuwaniu na dalszy plan rozwiązywania konfliktów, powstawaniem chaosu i generowaniem nowych problemów. Nie tylko na Bliskim Wschodzie.
Nie wszystkie autorskie raporty dyplomaty są dobrze widziane w centralach. Niektóre mogą zachwiać karierą. Resorty spraw zagranicznych często wolą słyszeć od swych wysłanników to czego chcą. Stąd tyle oportunizmu. Bywa zresztą, że decydenci reagują profilaktycznie. W Jordanii miałem w ambasadzie Stanów Zjednoczonych przyjaciela świetnie znającego Bliski Wschód i język arabski. Pytany, dlaczego po dwóch latach jest przenoszony do Pekinu, zażartował, że Departament Stanu uważa, iż ich dyplomaci, służąc zbyt długo w regionie, stają się nieco „antyamerykańscy”.
Zderzenie własnych wartości z kontestowaną polityką reprezentowanego państwa lub rządu może być bolesne. Nawet jeśli te wartości są zgodne z przysięgą składaną przez dyplomatę. Bliski Wschód, pełny podwójnych standardów i hipokryzji, jest tutaj szczególnym laboratorium. Zwłaszcza w okresach przełomowych. I zwłaszcza w przypadku państwa trzymającego klucz do bliskowschodniego porządku. Przekonał się o tym ambasador Joe Wilson, będący chargé d’affaires USA w Iraku na początku mojej misji w Bagdadzie. Po latach, wysłany do Czadu, odmówił sporządzenia fałszywego raportu poświadczającego tamtejszej próby zakupu uranu przez reżim Saddama Husajna. Mającego stanowić ważny pretekst do interwencji. I wraz z żoną stał się obiektem brutalnej nagonki.
Katastrofa humanitarna w Gazie i wsparcie administracji amerykańskiej dla działań rządu izraelskiego przyniosły kolejne przykłady protestów i odcinania się dyplomatów USA od obowiązującej linii politycznej. Ostatnio nagłośniony został przypadek Hali Rharrit, która złożyła rezygnację ze służby po 18 latach pracy dyplomatycznej i konsularnej w różnych państwach. W mediach społecznościowych wyjaśniła, że zaprotestowała „przeciwko polityce administracji USA wobec Gazy i wojskowemu wsparciu dla Izraela, w formie sprzecznej z międzynarodowym i amerykańskim prawem”. Przedstawiła rozwinięte uzasadnienie swej decyzji. Odwołała się też do ogólnie dostępnej dokumentacji bliskowschodnich placówek USA sygnalizujących rzeczywiste nastroje w regionie i trafianie w próżnię medialnej prezentacji oficjalnego stanowiska Stanów Zjednoczonych wobec wojny w Gazie i w Libanie. Podważającego amerykańską wiarygodność, interesy oraz powodujące lawinowe narastanie nastrojów antyamerykańskich. Na pokolenia.
Takich dylematów jest więcej. Żadna dyplomacja nie jest od nich wolna. Tak naprawdę sprawa dotyczy zawodowej i obywatelskiej uczciwości, a w zasadzie przyzwoitości. Narasta w sytuacjach kryzysowych i w przeddzień wojen, których pierwszą ofiarą jest zawsze prawda. To zły czas dla dyplomacji. I dyplomatów, niejednokrotnie zmuszonych nie do wyboru między dobrem a złem, a złem mniejszym i większym. Stojących wobec możliwego konfliktu sumienia, świadomych logiki rozwoju wydarzeń prowadzących do śmierci i nieszczęść milionów ludzi. Marian Turski mówił, że Auschwitz nie spadł nagle z nieba. Z nieba nie spadł również 11 września, a także 7 października, Gaza, Liban, będące wycinkiem bliskowschodniego dramatu. Drepczącego dzisiaj coraz szybkimi „kroczkami” do katastrofy. Nie tylko regionalnej. Obyśmy umieli jej zapobiec.
Czytaj także: #10 Krzysztof Płomiński: Na zapleczu dyplomacji
Krzysztof Płomiński*
* Krzysztof Andrzej Płomiński – polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii.
Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.
© Future Arabia