Jeśli Państwo myślicie, że Bliski Wschód wiąże się dla Europy tylko ze złymi wiadomościami, to jesteście w błędzie. Sekretarz Stanu USA właśnie oświadczył, że za amerykańskie bombardowania obiektów Huti Europejczykom nie zostanie wystawiony rachunek, choć ataków dokonano w ich zastępstwie. Również nie na zlecenie. I bez przecieków na europejskich komunikatorach. Potencjalnej kwoty nie podano, ale wiadomo, że jedna solidna rakieta to koszt przynajmniej miliona USD. Warto mieć to na uwadze, jako że kryzys jemeński daleki jest od wypalenia się. Przypomnę, że ten i wcześniejsze amerykańskie ataki na jemeńskich rebeliantów, właśnie ponownie wpisanych na listę ugrupowań terrorystycznych, to odwet za działania Huti wymierzone w interesy Izraela i Stanów Zjednoczonych, podejmowane w ramach solidarności z Palestyńczykami w Gazie. Uderzające jednocześnie w globalny system transportu morskiego.
Przywrócenie bezpieczeństwa żeglugi na Morzu Czerwonym leży oczywiście w interesie całego świata. Operują tam również wojenne jednostki europejskie. Problem w tym, że samo użycie siły nie wystarcza. W wąskiej Cieśninie Bab al-Mandab ruch statków i okrętów można zakłócić, używając najprostszego sprzętu będącego w rękach gromadki bojowników. Podobnie jak w przypadku innych bliskowschodnich problemów trzeba tu sięgnąć po narzędzia dyplomacji. A tych jak na lekarstwo.
Bliski Wschód niewątpliwie szybko się zmienia. Tsunami wywołane terrorystycznym atakiem Hamasu 7 października 2023 roku przeorało region. Nie przybliżyło jednak rozwiązań politycznych zapewniających stabilizację i pokój. Co więcej, wydarzenia jak gdyby ponownie zaczęły krążyć po tym samym kręgu. Rozejm w Gazie wszedł w ślepy zaułek i grozi ponowna eskalacja konfliktu. Izrael zignorował arabski plan dla Strefy i zaczął organizować dobrowolną migrację mieszkańców Gazy. Zaostrza represje na Zachodnim Brzegu, formalizuje status istniejących tam żydowskich osiedli i buduje nowe jednostki mieszkalne. Premier Netanjahu w trosce o przetrwanie stosuje ucieczkę do przodu bez oglądania się na konsekwencje krajowe, regionalne i międzynarodowe.
Zawieszenie broni w Libanie jest systematycznie naruszane. Odbudowa struktur państwa posuwa się wolno, a rozbrojenie Hezbollahu (i ugrupowań palestyńskich w Libanie) jest mało realne. W Syrii Izrael konsekwentnie działa na rzecz osłabienia nowych władz i dąży do uzyskania wpływów wśród mniejszości.
O Jemenie była już mowa, ale można dodać, że kraj ten staje w obliczu dramatycznego pogłębienia katastrofy humanitarnej, perspektywy odnowienia wojny domowej i utrwalenia wewnętrznego podziału. Proirańskie milicje w Iraku znalazły się pod rosnącą presją rządu w Bagdadzie i regionalnych wydarzeń, ale zachowały liczący się potencjał i wpływ na sytuację w kraju. Zniesienie przez Stany Zjednoczone wyłączeń spod reżimu sankcji irańskich dostaw elektryczności i gazu do Iraku może wkrótce doprowadzić tam do głębokiego kryzysu wewnętrznego.
Proirańska „oś oporu” jest wprawdzie dzisiaj cieniem sojuszu istniejącego przed 7 października, ale nie została do końca zneutralizowana. Wciąż żywi się dalekimi od opanowania regionalnymi konfliktami i problemami. Ponadto ma starającego się przetrwać i odbudować wpływy sponsora.
Iran taktycznie przyjął strategię dystansowania się od konfliktów w Gazie, Libanie i Jemenie oraz sytuacji w Syrii, a do pewnego stopnia również w Iraku. Traktuje te sfery jako drugorzędne wobec programu nuklearnego, przedstawianego jako pokojowy i pozostający pod kontrolą MAEA [Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej — przyp. red.]. W tej kwestii Iran jest jednak coraz bardziej izolowany na arenie międzynarodowej. Dotyczy to również Chin oraz Rosji, którą Waszyngton poprosił o mediację w kontaktach z Teheranem. Sprawa Iranu została włączona do programu obecnych strategicznych rozmów amerykańsko-izraelskich. Wiele wskazuje, że odliczanie już się zaczęło.
Prezydent Trump powrócił do polityki maksymalnej presji na Teheran, która dodatkowo pogłębi problemy gospodarcze i społeczne kraju, ale raczej nie naruszy fundamentów reżimu. Irańczycy otrzymali z Waszyngtonu rodzaj ultimatum — albo w ciągu dwóch miesięcy będzie wynegocjowane nowe porozumienie nuklearne, albo Teheran musi oczekiwać uderzenia na swe instalacje nuklearne. Zapewne amerykańsko-izraelskiego. Oba te kraje są zdeterminowane, by Iran nie przekroczył progu dzielącego go od wejścia w posiadanie broni atomowej. Pozostaje on niewiadomą, ale niewątpliwie dystans do tego punktu uległ wyraźnemu skróceniu po wycofaniu się Donalda Trumpa w 2018 roku z wielostronnego porozumienia atomowego z Iranem. Posiadanie broni atomowej byłoby dla reżimu irańskiego gwarancją przetrwania i czynnikiem budującym nowy układ sił na Bliskim Wschodzie.
Konfrontacja wisi w powietrzu. Świadomość, że ma to miejsce od wielu lat, nie powinna stępiać zagrożenia. Tym razem zainteresowani aktorzy wydają się być zdeterminowani bardziej niż kiedykolwiek. Zmieniły się też uwarunkowania. O potencjalnych konsekwencjach wielokrotnie pisałem. Cieśnina Ormuz jest ważniejsza niż Bab al-Mandab. Nie ma alternatywy dla tej żywotnej dla dostaw ropy i gazu drogi wodnej. Ucierpieć mogą instalacje energetyczne i paliwowe krajów sąsiednich. Atak na irańskie reaktory groziłby skażeniem Zatoki i wyłączeniem odsalarni wody morskiej, na których opiera się funkcjonowanie arabskich krajów Zatoki. Realia te powinny być w większym stopniu zauważane w Europie. Kumulacja rachunków z naszego wschodniego i południowego sąsiedztwa może być bardzo bolesna.
Krzysztof Płomiński*
* Krzysztof Andrzej Płomiński — polski dyplomata, urzędnik państwowy, politolog. Ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990–1996) i pierwszy polski ambasador w Arabii Saudyjskiej (1999–2003). Dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ oraz urzędnik placówek dyplomatycznych w Libii i Jordanii. Ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych. Doradca dyplomatyczny Krajowej Izby Gospodarczej.
© Future Arabia